Plany na ten dzień były sowite - wstać wcześnie rano i wyruszyć na najwyższy szczyt Cap Corse Monte Stello, potem poszukać wybornego muskatu, o którym rozpływają się autorzy przewodnika... Wstaliśmy za późno, jeszcze później wyszliśmy na szlak... Efekt był taki, że po 15 minutach marszu podjęliśmy jedną z ważniejszych decyzji w naszym życiu (poważnie) - zawrócilismy. Upał lał się z nieba, a z nas pot. Widoki piekne, ale powoli przestawałam widzieć cokolwiek...:) Po powrocie do samochodu, i dojściu do siebie, wyruszyliśmy na poszukiwanie muskatów. Nie było łatwo, ale udało się. Po drodzę zwiedziliśmy kilka miasteczek (a może wiosek?), które z każdą następną godziną urzekały nas swoją urodą. Zahaczyliśmy też o nietuzinkowy punkt widokowy na północnym końcu Cap Corse. Nadmienić muszę, że roślinność, jaką tu się spotyka, jest doprawdy niesamowita. Nie jestem znawcą, ani wielkim miłośnikiem roslinności wszelakiej, ale różnorodność i bujność tutejszej flory zwraca uwagę. Niespodziewanie dojeżdżamy do Sant Florent i zostajemy tam na noc.